Zauważyliście ze bardzo dużo ludzi krytykuję tą płytę chodzi mi o ludzi "medialnych" czy jak im tam?
Tu ktoś się maga rozpisał o niej:
Dzisiejsze popołudnie spędzam na leżąco. Cóż trzeba bardziej dbać o kręgosłup a przede wszystkim ćwiczyć. Jako, że plecki bolą a do a politykę od pewnego czasu mam tam gdzie kończą się plecy, postanowiłem z dobrym i subiektywnym nastawieniem znaleźć coś dobrego w dwóch płytach, które pojawiły się w ostatnich dniach. Przesłuchuję zatem kilkukrotnie „Born This Way” Lady GaGa i „7 pokus głównych” Dody.
Do GaGi podszedłem naprawdę z zaciekawieniem. Pomyślałem sobie, że skoro miliony ludzi się zachwycają a ja nie, to być może kwestia mojego złego nastawienia, że w Gadzie widzę głównie śmiesznie prymitywne kreacje a pomijam jej talent. Płyta zaczyna się od „Marry…” Od początku złości mnie pogłos na wokalu ale niech tam. Po chwili wchodzą klawisze pracujące tak jak we wszystkich poprzednich utworach, a następnie pojawia się refren z powielonym wokalem, jak zawsze u Gagi. Pierwsza piosenka i na razie zupełnie nic ciekawego. Kolejne „Born this way” zacznające się jak stara Madonna i jadące starą Madonna do końca. Dokładnie tak samo przewidywalny układ kompozycji jak poprzednia, zero smaczków, szablonowa aranżacja. Kolejny „Goverman” zaczyna się ciekawiej, brzmieniami z Enigmy połączonymi ze śpiewem operowym i elementami klawiszy ze „Slow” Kylie Minogue. Zawsze chociaż trochę inaczej brzmi niż dwa pierwsze numery ale po chwili wchodzi niemiecki elektro-pop i staje się nudno. Następnie pojawia się „Judas” czyli „Bad Romance’ z nową melodią. No cóż pomysł był dobry, tylko trochę się zgrał. No i wreszcie „Americano” całkiem fajny pastisz gdyby nie dramatycznie brzmiąca stopa i bzyty elektroniczne znane z poprzednich czterech piosenek, ale śpiewa po hiszpańsku. O, a tu nowa wersja pierwszej piosenki z płyty czyli „Hair” i znowu ten nieznośny pseudo elektryzujący refren znany z poprzednich płyt. Nie bez powodu kolejna piosenka to „Schesise” czyli gówno po niemiecku. W końcu cała płyta to połączenie niemieckiego i szwedzkiego popu końca lat 90-tych. Ósma piosenka na płycie to „Bloody M”, dokładnie to samo brzmienie klawiszów i nieznośnego refrenu, znowu wzorowaną na Madonnie z lat osiemdziesiątych. Powoli zaczynam się nudzić koszmarnie. „Bad Kids” zapowiadało się przez trzysekundę na odskocznię od prostackich powtórzeń, niestety już jest jak było. „Higway” i kolejna wersja „Bad Romance”, ale parę razy rytm się zakręcił, więc ciekawiej, brzmienie jednak ciągle to samo i kolejny refren do składanki pod tytułem rżnę szablonem podkłady niczym Dieter Bolen z Modern Talking. Już jedenasta piosenka a ja dzielnie się trzymam. O Chylińska chyba będzie, nie jednak nie podkład jedzie ten sam, nawet bas tak samo chodzi bzym, bzym, bzym, o ale co słyszę trochę inny refren i nie ma powielonego wokalu. Chwali się, troszkę inaczej, czyli nuda mija. Dobrze nastawiony zaczynam słuchać „Electic”. Jest gitara i to prawdziwa o i zaczyna się” Voyage Voyage” Desireles, nie jest trochę zmian bo wracają te same klawisze ale dzieki Bogu głos brzmi nieco inaczej, nie jak wiązka drutu. Trzynasta piosenka zaczyna się jak country wykonaniu Shani Twain, ale zaraz wchodzi perkusja z I love rock’n roll z Joan Jet, ale w refrenie już tylko Shania Twain. „The Edge” wraca do starego klimatu i schematu z pierwszych dziesięciu piosenek ale wkrada się refren z The Name ofd Love U2 tylko w wersji cover z nad Renu. I, i koniec płyty. Gdyby Gaga nie zapowiadała skromnie tej płyty jako „Master Piece”, przymknąłbym oko. Niestety nie pozostaje mi nic innego niż zaproponowanie zamiany piosenki tytułowej „Born Thos Way” na utwór numer siedem.